W przydzielonym pokoju hotelowym od razu przybili na drzwiach tabliczkę „Delegacja polska”. Amerykanie byli rozdrażnieni. Polacy mieli przyjechać na kilka dni, zostawić dowody, jakie zebrali i się wynosić.
Działo się to za kulisami przełomowego w historii ludzkości procesu w Norymberdze. Ruszył 20 listopada 1945 r., trwał prawie rok, zeznania złożyło 240 świadków, przedłożono ponad 5 tys. dokumentów, a protokół liczył 16 tys. stron.
Na ławie oskarżonych przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym znalazło się 22 głównych nazistowskich polityków, wojskowych i propagandzistów, pełniących kluczowe funkcje w III Rzeszy. Wśród nich: szef Luftwaffe Herman Göring, naczelny dowódca Wehrmachtu Karl Dönitz, minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop czy generalny gubernator okupowanych ziem polskich Hans Frank. Zaocznie sądzony był szef Kancelarii Rzeszy Martin Borman. Wyrok ogłoszono 30 września i 1 października 1946 r.
12 skazano na śmierć przez powieszenie (jednego zaocznie), trzech na dożywocie, czterech na długoletnie więzienie, trzech uniewinniono.
Polska delegacja – Tadeusz Cyprian, Stefan Kurowski, Stanisław Piotrowski oraz Jerzy Sawicki, wspierani merytorycznie przez kilku innych prawników – nie tylko nie wyjechała, ale wniosła do procesu wielki wkład. Choć warunki i możliwości jej działania były zdecydowanie ograniczone.
Wywalczona obecność
– O możliwość osądzenia zbrodniarzy upominano się już od 1939 roku. Polacy, Czesi, inne mniejsze państwa, które na własnej skórze odczuwały, czym jest prawdziwa niemiecka okupacja podkreślały, że nie można rozmawiać tylko o polityce, o wygraniu wojny w sensie militarnym. Ta wojna musi doprowadzić także do rozliczenia zbrodniarzy. I nie jest to polska megalomania. Jak podkreślają badacze tamtego okresu, wkład polskich prawników w to rozliczenie był ogromny – mówi prof. Patrycja Grzebyk z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW.
W 1945 r., na mocy porozumienia między czterema mocarstwami zdecydowano, że w Norymberdze wśród sędziów i prokuratorów zasiądą tylko przedstawiciele: Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji i Związku Radzieckiego. To oznaczało, że państwa, które poniosły największe straty czy były najdłużej okupowane nie miały w tym trybunale swoich przedstawicieli. Dopiero dzięki staraniom polskich delegatów dołączono jako dowód ponad stustronicową dokumentację zbrodni nazistów na terytorium Polski, masowych mordów, deportacji, zagłady gett, polityki na okupowanych terytoriach, które w ogóle nie znalazły się w pierwotnej wersji aktu oskarżenia.
– Główny proces miał być jednym z wielu. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy nosił numer jeden, bo w założeniu miały powstawać kolejne. Frustracja Amerykanów, przede wszystkim czasem trwania i kosztami procesu, była jednak tak ogromna, że postanowili kolejne zorganizować przed swoimi trybunałami wojskowymi – przypomina prof. Grzebyk.
Odbyło się więc dwanaście tzw. dalszych procesów norymberskich, przed okupacyjnymi sądami amerykańskimi, w których stawali grupowani razem m. in. lekarze, prawnicy, przemysłowcy i dowódcy najwyższego szczebla.

Miasto jak symbol zła
Norymbergę wybrano z powodów symbolicznych i czysto praktycznych. Zbrodniarze mieli zostać osądzeni w kolebce nazizmu – to tam świętowano dojście Hitlera do władzy, tam wygłosił swoje najważniejsze przemówienia, to w tym mieście odbywały się zjazdy NSDAP i tam uchwalono tzw. ustawy norymberskie, pozbawiające Żydów obywatelstwa Niemiec i ochrony prawnej. Liczyło się też to, że w Norymberdze ocalał budynek sądu.
Ponadto miasto było w amerykańskiej strefie okupacyjnej. W ciężkich, powojennych warunkach Amerykanie decydowali o pozwoleniu na wjazd, a także o przydziale wszystkiego, od zakwaterowania i wyżywienia, po ołówek i notatnik.
Wbrew pojawiającym się czasami opiniom, nikt specjalnie naszego kraju nie wyróżnił. Fakt, że Polska mogła utrzymywać stałą delegację na procesie – w przeciwieństwie do krajów, które uczestniczyły w nim tylko wówczas, gdy rozprawa dotyczyła ich państwa – nasi prawnicy wywalczyli sobie sami. Szybko okazało się, że swobodnie porozumiewają się w obcych językach, mają ogromną wiedzę i doświadczenie oraz znajomości w międzynarodowej palestrze. A przede wszystkim wiedzą czego szukać, bo polska strona dowody gromadziła przez całą wojnę.
– Naziści wszystko dokumentowali, ale w samym Heidelbergu było kilka ton dokumentów, przez które prokuratorzy amerykańscy czy brytyjscy nie byli w stanie się przekopać i nie wiedzieli czego w nich szukać. I nagle pojawiło się kilku Polaków, którzy potrafili wskazać ważne papiery, dowody, ocenić wartość świadków. Ponadto przeanalizowali i pokazali najważniejsze punkty w dzienniku Hansa Franka. Na tyle uznano ich rolę, że nie tylko pozwolono im zostać, ale dopuszczono do oskarżonych. Dzięki temu mogli przeprowadzić z nimi różnego rodzaju wywiady, które potem zostały opublikowane w Polsce – podkreśla prof. Patrycja Grzebyk.
Przewodniczący delegacji, Stefan Kurowski (m.in. późniejszy prezes Sądu Najwyższego), przed wojną studiował prawo na UW. Silniejsze związki z uczelnią (zbudował je po wojnie) miał jej późniejszy profesor i wykładowca (od 1952 r.), Jerzy Sawicki. Wybitny prawnik, naukowiec, publicysta, a przy tym postać niezwykle barwna, niejednoznaczna i ciekawa. Człowiek władający kilkoma językami, erudyta obracający się także wśród ludzi kultury. Krąży nawet opinia, że bardziej przypominał artystę niż profesora prawa.
W omawianym momencie historii Sawicki był już doświadczonym prawnikiem, m.in. prokuratorem Najwyższego Trybunału Narodowego (NTN). Występował też jako jeden z oskarżycieli w procesie załogi obozu na Majdanku, który odbył się w 1944 r. Zanim główny proces norymberski się skończył, NTN w Polsce zdążył już osądzić dwóch zbrodniarzy: Arthura Greisera (namiestnika Kraju Warty) i Amona Götha (komendanta obozu w Płaszowie i likwidatora gett w Krakowie i Tarnowie). W procesie Greisera brali udział Sawicki i Kurowski, a w procesie Götha – Tadeusz Cyprian.
– Prace NTN w Polsce trwały równolegle, chcieliśmy pokazać, w którym kierunku powinna pójść Norymberga. To był czas, gdy wiele rzeczy działo się bardzo szybko i chodziło o wpływ na linię orzeczniczą. W polskich procesach brali udział obserwatorzy z Zachodu, między innymi Telford Taylor, który był później głównym oskarżycielem w tzw. dalszych procesach norymberskich. Krajowymi procesami i wysiłkami próbowaliśmy więc wpłynąć na to, co się działo w Norymberdze – podkreśla prof. Grzebyk. – Udało się pokazać, jak działały obozy koncentracyjne, że nie można byłoby w tak masowy sposób zabijać, gdyby wszystkie tryby nie działały. W Norymberdze używano właśnie takiego języka, mowa była o trybach maszyny, która doprowadziła do śmierci tysięcy.
W Norymberdze Jerzy Sawicki przesłuchiwał m.in. Ericha von dem Bacha-Zelewskiego (odpowiedzialnego m.in. za pacyfikację powstania warszawskiego) czy Heinza Guderiana (generalnego inspektora wojsk pancernych III Rzeszy). Udział polskiej delegacji w procesie pozwolił też na pozyskanie ogromnej ilości oryginalnych dokumentów, m.in. dziennika Hansa Franka, i raportu Stroopa, kata warszawskiego getta.

Nic nie było oczywiste
Do procesu norymberskiego przylgnął epitet „przełomowy”. Na czym ten przełom polegał?
– Proces miał przeogromne znaczenie dla prawa międzynarodowego. Nie tylko zapowiedziano, ale i utworzono międzynarodowy trybunał, który osądził przywódców państwa ponoszących największą odpowiedzialność za zbrodnie – podkreśla prof. Patrycja Grzebyk.
Dzisiaj możliwość wydaje się oczywista, wtedy było inaczej. Takiego rozliczenia próbowano po I wojnie światowej, ale skończyło fiaskiem.
– Po drugie, zdecydowano się sądzić nie tylko zbrodnie wojenne, ale i przeciwko ludzkości i przeciwko pokojowi. Przed drugą wojną światową istniało przekonanie, że każde suwerenne państwo ma prawo do prowadzenia wojny. Proces norymberski położył podwaliny pod zakaz agresji – kto wywoła wojnę agresywną, będzie osądzony. Natomiast mimo że Norymberga kojarzy się z osądzeniem Holocaustu, ta zbrodnia istniała tam tylko na marginesie – przypomina badaczka.
Kolejny nowatorski aspekt to zidentyfikowanie różnych form uczestnictwa w zbrodni, np. rozwinięcie kategorii spisku. Od czasu Norymbergii, można oskarżyć nie tylko tych, którzy bezpośrednio mordowali, nie tylko tych, którzy rozkazywali, ale wszystkich biorących udział w zbrodniczej machinie, nawet zza biurka. W tej materii Polacy też byli w awangardzie.
– Nie tylko zorganizowaliśmy pierwszy proces, w którym określono, co to jest wojna agresywna, co to jest ludobójstwo, które przecież zdefiniował Polak, Rafał Lemkin, ale w 1943 r. został wydany dekret prezydenta RP Władysława Raczkiewicza, który wymieniał różne zbrodnie wojenne. Chodziło o to, żeby nie było pretekstu, że nie ma precedensu, że w kodeksach krajowych nie było czegoś takiego jak zbrodnie wojenne – wyjaśnia prof. Grzebyk.
Nie brakło jednak zgrzytów. Seweryna Szmaglewska, pisarka, więźniarka z Auschwitz, jedna z dwójki polskich świadków (drugim był Samuel Rajzman, ocalały z obozu w Treblince), której zeznania opisuje się jako jeden z najbardziej wstrząsających momentów procesu, narzekała na niemal karnawałową atmosferę poza salą sądową. A na sali też nie było idealnie.
– Polacy wspominali, że po prostu ich trzęsło, gdy słuchali jak francuski prokurator skrupulatnie dokumentuje, ile sera i wina ukradziono z Francji, żeby pokazać skalę krzywdy francuskiej. A nasi nie byli w stanie się przebić z danymi dotyczącymi milionów zamordowanych. Był jeszcze dodatkowy problem: kwestie zbrodni popełnianych na terytorium Polski były w gestii prokuratora radzieckiego. A on chciał przede wszystkim eksponować te popełnione na terytorium ZSRR – opowiada prof. Grzebyk.
Procedowanie trwało prawie rok, a z każdym miesiącem zmieniała się atmosfera. W pewnym momencie zaczęły się rozważania, czy nie dojdzie za chwilę do trzeciej wojny. A w niej doświadczeni niemieccy żołnierze mogli się okazać bardzo przydatni.
– Dlatego na przykład nie doszło do procesu tych, którzy zniszczyli Warszawę. Mimo że z pamiętników Taylora wynika, że był przekonany, że Polacy robią świetną robotę i można im wydać tych oskarżonych, bo oni dobrze ich osądzą – mówi prof. Grzebyk.
Ale ostatecznie ich nam nie wydano, część została zwolniona i nawet robiła później karierę polityczną w Niemczech.
Na ławie oskarżonych nie zasiadło wielu odpowiedzialnych za system obozów koncentracyjnych czy zbrodnie na ludności cywilnej.

Norymberga stale aktualna
– Dramatycznie wyglądało wezwanie na świadka Ericha von dem Bacha-Zelewskiego. Göring zaczął krzyczeć, że przecież to jest jakiś żart, ten człowiek ma więcej krwi na rękach niż my wszyscy. Rzeczywiście, Bach-Zelewski był zbrodniarzem, ale ponieważ zgodził się zeznawać jak wyglądały ustalenia co do wojny agresywnej, uznano, że będzie tylko świadkiem. Tak więc, proces był dużym sukcesem, dużym przełomem, ale miał też sporo wad – podkreśla prof. Grzebyk.
Twórców proces nadal fascynuje, czego dowodzi kinowa premiera Norymbergi. Film z Russelem Crowe’em w roli Göringa koncentruje się na jego relacjach z psychiatrą, Douglasem Kelleyem, który diagnozował go w więzieniu. Zdaniem prof. Patrycji Grzebyk kwestia uzależnienia Göringa od morfiny i rozstrzygnięcia, czy był poczytalny, to jedno z doświadczeń, do których wraca się dzisiaj w dyskusjach na temat okoliczności wyłączających odpowiedzialność.
W aktualnych dyskusjach w Komisji Prawa Międzynarodowego ONZ wróciła kwestia wojny agresywnej. Wiele państw dowodziło, że wywołanie wojny to decyzja polityczna, a poza tym nie ma precedensów. Jak zauważa prof. Patrycja Grzebyk, przypomnienie, kto był wpisywany na listę zbrodniarzy, łącznie z Hitlerem, przekonało wiele krajów. Jeżeli ktoś dokonuje tak strasznych zbrodni, nie korzysta z immunitetu. Dzisiaj się do tego wraca, kiedy np. powstają akty oskarżenia przeciwko Putinowi.
Norymberga to też przykład, że bez choćby próby wyegzekwowania sprawiedliwości nie ma mowy o budowie trwałego pokoju.
– Wiemy, że nieosądzenie zbrodni po pierwszej wojnie światowej zrodziło kolejne i to na większą skalę. Nie sądziliśmy zbrodni sowieckich, w Norymberdze też to się nie udało i to się mści. Chodzi o budowę pewnej mentalności, przekonania, że nas nikt nie osądzi. Nierozliczone zbrodnie cały czas bolą i dalej nas dzielą w relacjach ze wschodnimi sąsiadami – podkreśla badaczka.

